Na trzecim roku studiów, moja prof od Integracji sztuki, pokazała nam dokument Heima dotyczący letniej trasy koncertowej islandzkiego zespołu post-rockowego Sigur Rós, jako świetny przykład łączenia obrazu z dźwiękiem. Jeszcze tego samego dnia przestudiowałam wszystkie klipy Sigur Ros i zachorowałam na Islandię. Czytałam książki, oglądałam filmy i entuzjastycznie reagowałam na wszystko, co w jakiś sposób powiązane jest z zielona wyspą. Wszystko wydawało mi się tam inne od tego co do tej pory znałam. Zaczęłam tworzyć listę islandzkiego must have. Nota bene, na miejscu okazało się, że w Islandii najlepiej po prostu się zgubić. Sporo naprawdę pięknych miejsc, z jakiegoś powodu nie opisano w dostępnych przewodnikach.
Pierwszy raz do Islandii miałam polecieć w podróż poślubną (idealny plan), ale erupcja Eyjafajallajokull, a konkretnie powstała po wybuchu chmura pyłów nad Europą spowodowała zamknięcie przestrzeni powietrznej. Plany przeniosły się o kilka dobrych lat, na maj tego roku. Na ścianie rozrysowałam mapę i zaznaczyłam wszystkie punkty, które chciałabym odwiedzić. Realnie rzecz ujmując dotarcie do tych zaledwie najważniejszych mi miejsc, zajęłoby nam miesiąc dni polarnych, więc z bólem przygotowałam wersję skróconą.
Islandia zachwyca, zadziwia, albo intryguje. Bezustannie i ekstremalnie zmienia się krajobraz i pogoda. Kiedy wydaje się, że już nic nie może cię zadziwić, pojawia się coś zupełnie niespodziewanego. Czarna zlodowaciała ziemia, nagle zamienia się w pomarańczową dolinę gorących źródeł i gejzerów. W miarę (jak na warunki islandzkie) ciepły dzień w śnieżyce, a deszcz pada we wszystkie strony tylko nie góra dół. Większe miasteczko zaznaczone na mapie dużą kropką, przypomina fragment ulicy w mojej wsi, a centrum stolicy, Szczawnicę (co prawda sytuacja zaczyna szybko ewoluować, Islandczycy wydają się przeżywać aktualnie zachwyt szklanymi domami, ale jak na razie więcej w tym małego miasteczka). Nadmiar bodźców i niekończący się dzień spowodował u mnie zatrzymanie podstawowych funkcji życiowych. Nie potrzebowałam snu, jedzenia, wody, nie potrzebowałam nawet codziennej celebracji picia herbaty, co w normalnych warunkach bywa oznaką choroby. Zachłannie chciałam zobaczyć wszystko już i teraz. Musiałam sobie naprawdę długo tłumaczyć, że takie bieganie pozbawione jest sensu poznania. Pomogła mi w tym trochę sytuacja kryzysowa. Sztorm, a co za tym idzie wiatr, który spowodował, że w powietrzu fruwały rzeczy naprawdę ciężkie i trudno było poruszać się samochodem, a co dopiero pieszo. Islandczycy zamknęli drogi, a my utknęliśmy w Vik, gdzie przenieśli turystów do miejscowego domu kultury czy kina i zaopiekowali się nami godziwie, ale nie pozwolili ruszyć z miejsca przez najbliższy dzień i noc. Siłą rzeczy musiałam się zatrzymać i okazało się, że to też bywa całkiem przyjemne i edukacyjne. Poznaliśmy w ten sposób grupę Rosjan i Parę francusko – hiszpańską podróżującą na rowerach… . Aro nauczył ich grać w makao, a oni podzielili się z nami swoimi zabawami, nie tylko karcianymi.
Zobaczyliśmy i doświadczyliśmy mnóstwa, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że było to zaledwie liźnięcie. Jechaliśmy drogą, którą Walter Mitty zjeżdżał na deskorolce. Byliśmy w jaskini, w której Jon Snow z dzikuską… ykhm i lagunie lodowcowej gdzie James Bond i Lara Croft udawali przeprawę przez Syberię. Zwiedzaliśmy miejsca polecane przez przewodniki, miejsca z mojej listy must have i gubiliśmy się, a potem znajdowaliśmy swoje przestrzenie i dziury do układania myśli. Szalone natężenie wrażeń, do tej pory nie mogę się z nimi uporać i czuje jakby coś się we mnie trwale zakorzeniło, maniakalny niedosyt… . Pierwszy raz zdarzyło mi się z nadmiaru bodźców i piękna odłożyć aparat i zwyczajnie chłonąć, tylko i wyłącznie chłonąc to co wokół. Jest tam przestrzeń, jest powietrze – czuje się na swoim miejscu!
Przejechaliśmy ok 2078 km. Na wiosnę wracamy …