Odkąd zobaczyłam szalenie kinematograficzny klip Glosoli, Sigur Ros marzyłam, żeby rzucić się beztrosko na prastare islandzkie mchy. Kiedy już udało mi się to zrealizować, marzyłam o sesji zakochanych w tym surowym, przestrzennym i trudno wytłumaczalnym pięknie. Poukładało się tak, że po roku wróciliśmy do mchów z Zakochanymi i z Sigur Ros w tle. Mam ciarki na skórze od samego wspomnienia łączących się dźwięków z obrazem – na żywo. Na mojej liście marzeń pojawił się kolejny “ptaszek”.
Pojechaliśmy do Islandii – do pracy. Nie będę jednak ukrywała, że praca nigdy nie była dla mnie większą przyjemnością. Pojechaliśmy z klientami, niebywale sympatycznymi, ale klientami. Wróciliśmy z pokrewnymi duszami, ludźmi bliskimi. Takimi, z którymi nawet milczenie nie jest niepokojąco drażniące. Wspólne przebywanie w Islandii szybko weryfikuje znajomości. Nie myślę tylko o zmiennej pogodzie, choć ta tym razem była dla nas wyjątkowo łaskawa, ani surowym klimacie. Islandia dawkuje masę skrajnych emocji i doznań – zupełnie nowych emocji i doznań. Poznaliśmy smak sfermentowanego rekina (największa obrzydliwość jaką dotąd jadłam), lukrecjowych szarych lodów, smakowitego Lamba, suszonej ryby, czarnego piasku, lodowatego słonego oceanu :P, topniejących lodowców…i wielu, wielu innych 😉
Długo przygotowywałam wpis z tej niezwykłej wyprawy, cierpię na nadmiar wrażeń, obrazu, emocji… . To sytuacja, podobna tej kiedy tysiące myśli wyprzedzają słowa i nie masz pojęcia jak ubrać je w logiczną historię, żeby zmieścić nadmiar wspaniałości. Zwiedzanie Islandii to tak jakby zwiedzanie kilku krain jednocześnie, szybko zmienia się krajobraz i pogoda, a co za tym idzie kolor i światło. Zresztą sami zobaczcie 🙂
klik w zdjęcie >>>